niedziela, 28 września 2008

Home sweet home

To jestesmy:)w jednym, a w zasadzie w 2 kawalkach dotarlismy do homelandu:)Z Sajgonu polecielismy do BKK, a stamtąd przez Helskinki do Wawy, gdzie doznalismy szoku termicznego!!! brrr chlodno i do domu daleko, a Tut sam sie nie odbierze!!!
Na początku eksplorowania Namu nic nie wskazywalo na to, że bedziemy chcieli tam kiedykolwiek wrocic...gdybysmy mogli, nawet jutro wsiedlibysmy do samolotu, wpadli na pyszne jedzenie i kawe do Hanoi:)

środa, 24 września 2008

Tunele Cu Chi

Dzisiejszy dzien, to kolejny, w którym postanowiliśmy zaaplikować sobie nieco wędrówki szlakami wojny. Cu Chi Tunnels, są oddalone od Sajgonu o jakieś 70 km. Jechaliśmy jak zwykle dużo za długo, nie udało nam się uniknąć porannych korków w Sajgonie, a po wyjeździe z miasta nasz turystobus kluczył kiepskimi, wąskimi drogami, co dodatkowo wydłużyło nasz dojazd na miejsce.

Pierwszym punktem (co za niespodzianka:)! -Wietnamczycy na każdej trasie muszą zatrzymać się w jakimś przydrożnym fabryko-sklepie z pamiątkami) okazała się być manufaktura, w której pracowali ludzie poszkodowani przez "Agent Orange", o którym pisaliśmy w poprzednim poście. Mocne przeżycie. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do manufakturki, gdzie produkuje się typowe miejscowe pamiątki, a na parkingu prócz rowerów czy skuterów stoją zaparkowane dziesiątki różnorakich wózków inwalidzkich, jedne bardziej zautomatyzowane inne mniej...wchodzicie dalej, i 9 na 10 osob będących w zasięgu waszego wzroku jest widocznie niepełnosprawna fizycznie...do tego duszący smród lakierów, klejów i innych chemikaliów...Pracują tam cały dzień, bo jak nam powiedział przewodnik - muszą, ponieważ nie dostają żadnej renty, najprawopodobniej dlatego, że urodzili się po wojnie i nie należy im sie z tego tytułu żandna zapomoga. Wydało nam się to troche dziwne, bo porzecież w każdym szanującym się komunistycznym kraju powinna panować sprawiedliwość społeczna, dba sie o każdego obywatela...jak widać nie panuje:( i nie dba się o wszystkich równo...
Przy fabryczce oczywiście nie mogło zabraknąć sklepu z pamiątkami. Ceny w dolarach. Ale jakie?:) 3-4 a może nawet więcej razy wyższe, niż w sklepikach znajdujących się w typowo turystycznych rejonach miast. Cóż, podejrzewamy, że widok tych pięknych przedmiotów charakterystycznych dla kultury Wschodu zawsze, najpierw będziemy widzieli ciemną, brudną, śmierdzącą klejem fabryczke i ludzi w niej pracujących:(
Odjeżdzając odczuliśmy ogromną ulgę...

Coraz bliżej do tuneli. Byliśmy już w podobnym kompleksie przy Hue, ale wieść niesie, że te w porównaniu do Vinh Moc są ogromniaste! Podobno łącznie mają ok. 200 kilometrów, a ciągną się na odcinku ok 70 km. Budowę rozpoczęto nie tak jak wszyscy sądzą w czasie wojny amerykańskiej, a znacznie wcześniej bo już około 1948, kiedy to Wietnamczycy wojowali z Francuzami (którzy nie uszanowali porozumienia w Paryżu i w dalszym ciągu rościli sobie prawa do "swojej kolonii", z której nie chcieli się wcale wynosić). Podobno każda wioska budowała tunel-schron na własne potrzeby, coraz głębiej i na dłużej przenosząc się pod ziemię, ze względu na częste bombardowania tych terenów przez Amerykanów. Wkrótce przerodziło się w budowę na ogromną skalę, tak aż tunele w pewnych miejscach połączyły się w ogromny kompleks. Obecnie na części tego obszaru znajduje się muzeum - park. Wszystko, co można tam zobaczyć, czy dotknąć świadczy o heroiźmie (lub heroiniźmie:)) i sprycie żołnierzy VC. "Naturalne" pułapki bambusowe w setkach wariacji, stworzone tak, żeby nie zabić od razu, a sprawić ból i odbierać życie powoli i boleśnie, cuda inżynierii w postaci wentylacji tuneli, czy zaopatrwania ich mieszkańców w wodę, były też kuchnie "bezdymowe" oraz dowód na to, że wujek Ho prócz ideologii to również kreator mody - zaprojektował stylowe sandały z opon samochodowych. Wszystko to w atmosferze "podśmiechujek" z głupoty i naiwności Amerykańskich żołnierzy.

Dla nas gwoździem programu była strzelnica. Po ciągłym strzelaniu żelowymi kulkami, nadszedł czas na coś mocniejszego! Wręcz ostrego! Prócz zwykłych karabinów, czy pistoletów można było postrzelać z AK-47, M-16, czy M-60. Oczywiście wybraliśmy te największe!:) Żołnierze po zainkasowaniu około 50$ za 20, czy 30 naboi zaprowadzili nas na strzelnice. Kazali nałożyć na uszy atrapę słuchawek wygłuszających dźwięk, i do dzieła!:) Huk niesamowity. Siła niesamowita. Do tej pory nie możemy sobie wyobrazić, jak z czymś takim można biegać po dżungli i do tego być skutecznym??? Co czuje człowiek jak czymś takim dostanie??? Naboje skończyły się niespodziewanie szybko, nie wystarczyło nam nawet na porządną serie:( hehe W końcu nie mieliśmy 300 a po 10 na każdy typ. Przewodnik zaczął już poganiać - to chyba cecha charakterystyczna wszystkich wietnamskich przewodników - wszystkie wycieczki na jakich do tej pory byliśmy odbywały się w jakimś dziwnym pośpiechu, wręcz w biegu. Wracamy do Sajgonu. Czas na pyszne jedzonko!:)




wtorek, 23 września 2008

Sajgon - American Crime Museum

Jak to my, zaraz po przebudzeniu się wcześnie rano ( około południa) pierwsze kroki uczyniliśmy w kierunku kawodajni:) Niechcący trafiliśmy na całkiem klimatyczną, tubylczą kawiarnię, niestety pełną dymu papierosowego (męska część wietnamskiej populacji to chodzące lokomotywy - bardzo dużo palą!). Wszelkie niedogodności związane z brakiem tlenu zrekompensowała nam pyszna kawa:) Dobry początek dnia!:)

Sajgon to kolejne miejsce w Wietnamie, gdzie podążamy śladami wojny. Czas na odwiedzenie muzeum dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach. Mowa tu o "War Remnants Museum", co można tłumaczyć jako Muzeum Pozostałości Wojennych ( w domyśle pozostałości po wojnie z Amerykanami). Powstało jako "The House for Displaying War Crimes of American Imperialism and the Puppet Government" później "Museum of American War Crimes", czyli muzeum amerykańskich zbrodni wojennych. Ostateczną nazwę "złagodzono" na potrzeby "normalizacji" stosunków z USA.

Muzeum głównie składa się z tematycznie podzielonych wystaw fotografii rozmieszczonych w kilku budynkach. Wykonane przez reporterów pracujących z jednej i drugiej strony barykady wojennej. Zdjęcia są porażające. Przedstawiają śmierć. Okaleczone ciała dzieci i dorosłych, Wietnamczyków i Amerykanów, ludzkie szczątki przypominające człowieka i takie, w których trudno dopatrzeć się człowieczeństwa. Masakra.

Reakcje oglądających zdjęcia były różne. Twarze przeważnie wyrażały ogromny szok, przerażenie, niektórzy płakali inni wybiegali z pomieszczenia, jeszcze inni w milczeniu i skupieniu przesuwali wzrok po kolejnych fotografiach. Bardzo wymowne jest znane zapewne większości zdjęcie biegnącej, płaczącej, nagiej dziewczynki, poparzonej po bombardowaniu napalmem, obok przedstawiona jest juz jako dorosła kobieta oszpecona rozległymi bliznami przytulająca własne dziecko. Wystawę, która szczególnie zwróciła naszą uwagę i była wyjątkowo brutalna w swej wymowie to część poświęcona ofiarom tzw. "Agent Orange". Był to środek chemiczny, który Amerykanie rozpylali nad dżunglą w celu jej zniszczenia. Robili to po to, żeby poprawić sobie widoczność ruchów partyzantki wietnamskiej chyba nie zdając sobie sprawy jakie konsekwencje poniesie ludność zamieszkująca takie tereny. Nie będziemy opisywać co zobaczyliśmy na tych fotografiach...chyba wystarczy ze napiszemy, że byliśmy NAPRAWDĘ WSTRZĄŚNIĘCI!:(

Jak zwykle brakuje relacji o Wietnamczykach, którzy zginęli z rąk rodaków, tylko dlatego że nie popierali komunistycznej nawałnicy. Nie ma zdjęć obozów do których byli zsyłani "puppets soldiers". Ani jedno zdjęcie nie pokazuje, jak Vietcong morduje Wietnamczyków, którzy opowiadali się za siłami południa - a wiadomo jest, że wyroki wykonywane przez VC dosięgły ponad trzydziestu tysięcy! Zostali zamordowani w myśl " jeżeli nie jesteś z nami, to jesteś przeciwko nam".

Na zewnątrz samoloty, śmigłowce, czołgi zdobyte na amerykanach. Nic czego nie widzieliśmy wcześniej w muzeach przez nas odwiedzanych.
Będąc tam, widząc to wszystko, nabiera się jeszcze większej nienawiści do wojny i tego co za sobą niesie, do decydentów, nieludzkich reguł jakimi rządzi się świat. Jednocześnie czuje się bezsilność...bo to, co widzieliśmy już się stało, wydarzyło się, ale też dzieje się TERAZ w wielu miejscach a świecie...Czeczenia, Somalia, Irak, Afganistan, Darfur i przecież tak niedawno Jugosławia.

poniedziałek, 22 września 2008

Z MuiNe do Sajgonu

Czas w dalszą drogę. Dziś po południu wyruszamy do Sajgonu - największego miasta Wietnamu, naszego ostatniego przystanku w tym jakże uroczym kraju:)

Podróż trwała długo. Za długo!:) Z MuiNe wyjechaliśmy około 13 i zgodnie z planem w Sajgonie mieliśmy być około 17, a na miejsce dotarliśmy na 19. Przez ostatnie 2 godziny jazdy autobusem (na szczęście był to sypialniobus:)) brnęliśmy przez przedmieścia Sajgonu. Dziwny to krajobraz, bo złożony z fabryk i kościołów. Ogromne fabryki pojawiały się jedna po drugiej. Ogromne, mamy na myśli naprawdę OGROMNE! Nowe, bardzo schludnie wyglądające, wręcz nowocześnie. Musiały powstać nie dawniej niż kilka lat temu. Większość z nich to fabryki chińskie. Już w daleka błyszczą złote, chińskie "krzaczki". Ciekawe, czy w Wietnamie jest jeszcze tańsza siła robocza niż w Chinach?

Po kilometrach ciągnących się wielkich fabryk, czas na kościoły. Wielkie przemysłowe molochy nagle zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się typowe przedmieścia, z małym tylko wyjątkiem - mniej więcej, co 300-500 metrów mijaliśmy skrzyżowanie, a na nim ogromny kościół. I tak przez kilka, jeżeli nie kilkanaście kilometrów! W każdym kościele, jaki widzieliśmy przez sypialniobusowe okno - tłumy modlących się ludzi, albo gromady dzieci i młodzieży "bawiących się', czy może spędzających czas na kościelnym dziedzińcu. Tak jak na północy Wietnamu kościół katolicki był wielką rzadkością, tak tutaj do wyboru, do koloru. Postawione na gęsto, pełne ludzi, tętniące życiem...

W końcu dotarliśmy na miejsce. Dzielnica turystyczna. Zagłębie tanich ( i nie tylko tanich) hoteli, restauracji, barów, sklepów z pamiątkami (bezcennymi he he, bo tu również sprzedawcy nie kłopoczą się umieszczaniem cen na poszczególnych przedmiotach:) te samą rzecz można kupić za 2 albo za 20 dolarów, wszystko zależy od czujności i zdrowego rozsądku kupującego). W sekundę po tym jak wysiedliśmy z autobusu otoczył nas tłumek, tym razem kobiet proponujących tani nocleg. Zgodziliśmy się zobaczyć jeden z hotelików. Wszystko w dosyć szybkim tempie, zanim się obejrzeliśmy przechwyciła nas kolejna "babka", a później jeszcze kolejna. Dotarliśmy na miejsce, nie trwało to więcej niż 2 minuty:) Pokój okazał się być całkiem w porządku, z internetem w pokoju i nie wysoko, bo "tylko" na drugim piętrze. Jutro mamy w planie zwiedzanie Sajgonu:)


sobota, 20 września 2008

Kajty i wydmuszki

W MuiNe sporo wieje!:) i (podobno!) najmniej pada. Pewnie, dlatego miejscowość ta stała się prawdziwą Mekką dla amatorów kiteboardu czy windsurfingu w południowo-wschodniej Azji. Przy wielu resortach umiejscowione są szkoły oferujące naukę pomykania po wodzie:) Podejrzewamy, że w "pełnym" sezonie kiteboardowców i windsurferów jest znacznie więcej niż, podczas, gdy my byliśmy w MuiNe. Relaksując się na plaży obserwowaliśmy nieliczne, kolorowe podniebne latawce z przyczepionym małym człowieczkiem z deseczką, gdzieś na granicy wody. Ciekawe wrażenie, obserwować zmagania człowieka z wiatrem i wodą jednocześnie.

Intensywny wiatr rzeczywiście odczuliśmy na własnej skórze, kiedy jeździliśmy skuterem po okolicy. Chyba nigdy dotąd nie byliśmy tak "obici" przez wiatr. Jadąc na poszukiwanie "white sands" - ogromnych, białych wydm, które są jedną z atrakcji turystycznych MuiNe, myśleliśmy, że jedziemy pod wiatr. Myliliśmy sie! To spowrotem było pod wiatr!!! Czuliśmy, że zwiększając prędkość skutera, wcale nie poruszamy się szybciej!
Jeżeli chodzi o wydmy, to robią wrażenie. Wyglądają jak prawdziwa pustynia.
Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze zatrzymać, a juz otoczyła nas gromadka dzieci oferująca "użyczenie" swojej deski do zjeżdżania po piasku - oczywiście za opłatą. Nie skorzystaliśmy z tej propozycji nie do odrzucenia, ze względu na głębokie przekonanie, że turyści łapiący się na takie atrakcje, tak naprawdę krzywdzą te dzieci. Dając im w ten sposób zarabiać, od najmłodszych lat przyzwyczajają do szybkich, łatwych pieniędzy, Dzieciaki w tym czasie powinny być w szkole i uczyć się albo bawić, a nie kombinować jak zarobić na turystach. Jest to z pewnością wina dorosłych, którzy posługują się dziećmi, żeby nieco dorobić. Byliśmy w negatywnym szoku, gdy będąc kiedyś dosyć późno w barze widzieliśmy mniej więcej dwuletniego chłopca podchodzącego do siedzących ludzi pijących piwo czy cokolwiek innego, oferującego chusteczki higieniczne i gumy do żucia...a gdzieś w oddali jego mama świetnie się bawiła. W niektórych restauracjach na stolikach stoją specjalne tabliczki, które można pokazać obnośnym sprzedawcom "nie przeszkadzaj nam, i tak nic nie kupimy"...cóż z tego, te mniejsze JESZCZE nie potrafią czytać...a starsze nie potrafią, bo NIE CHODZĄ do szkoły...

Mimo wiejących wiatrów, udało nam się zrelaksować i odpocząć w MuiNe:) Słońce świeciło "pełną gębą" z małymi przerwami na deszcz, bo jakżeby inaczej w porze deszczowej mogłoby być:) Jak prawdziwi plażowicze opalaliśmy sie na wygodnych leżakach na plaży i "pławali" w cieplutkim morzu.

piątek, 19 września 2008

How are You today my friend?

Lajdis and Hasbends - tak często przewodnicy wycieczek zwracali się do turystów. Również na ulicy mieliśmy na codzień do czynienia z przesadną uprzejmością. Zwrot "Sir" jest normą w stosunku do przyjezdnych mężczyzn, a "Mem" do kobiet. Każdy potencjalny klient jest tutaj "My friend", mimo że widzisz gościa po raz pierwszy od razu stajesz się jego najlepszym przyjacielem. Taka postawa, nie jest sama w sobie niczym złym, ale świadomość, że jest wymuszona jedynie chęcią zrobienia na tobie interesu, całkowicie znieczula na kolejne "my friend". Szkoda tylko, że w wyniku tego często ignoruje się tych, którzy bezinteresownie z ciekawości chcieliby zamienić kilka słów. A zdarzają się tacy Wietnamczycy, którzy zagadują cię tylko po to żeby zapytać skąd jesteś i nic nie próbują wcisnąć. Ogólnie Wietnamczycy są bardzo mili i pozytywnie nastawieni do zagraniczniaków. Nie spotkaliśmy się z żadnym przejawem agresji, czy to do nas czy kogokolwiek na ulicy. Miłe usposobienie wydaje się tu naturalne, ale wielu turystów i ich "zamożność" wyrobiły w Wietnamczykach przeświadczenie, że można dyktować ceny kilkukrotnie wyższe niż normalnie obowiązujące, dlatego zawsze przed zakupem trzeba uzgodnić cenę towaru czy usługi. Dziwny i pokrętny jest też sposób rozliczania płatności podawanych w dolarach, a przeliczanych na dongi. W hotelach przelicznik jest całkowicie inny niż w kantorach czy bankach ... zgadnijcie na czyją korzyść? Warto poszukać normalnego banku, gdzie warunki wymiany walut są jasne, bo na 100$ można być w plecy dobry obiad :)
Zauważyliśmy też, jak wietnamczycy próbują kręcić na "cwanego gapę". Kupujesz coś, płacisz i ... dostajesz dziwnym trafem za mało reszty albo sprzedający ociąga się z jej wydawaniem. Nie pozostaje nic innego, niż tylko upomnieć się o swoje :) Może nie zawsze jest to celowe działanie Wietnamczyków, jednak zdarzało nam się nad wyraz często, żeby można je było nazwać przypadkiem, czy roztargnieniem. Jak juz tak piszemy o Wietnamczykach bardziej szczegółowo, musimy wspomnieć o powszechnej tutaj niefrasobliwości życiowej :). Przejawia się w każdej dziedzinie, począwszy od ruchu drogowego a na budownictwie skończywszy. Normalne jest, że uczniowie wychodzący ze szkoły snują się środkiem ulicy, nie robiąc sobie nic z pędzących ciężarówek. W obrębie jezdni mozna zrobić wszystko: toaletę, jedzenie, naprawić klimatyzację, skuter i inne mechanikalia, wylać pomyje i inne śmieci, ostrzyc się i ogolić, wyspać się na "tylnym siedzeniu" skutera ... takiemu postępowaniu sprzyja tutejszy klimat, ale i mentalność tubylców jest pod tym względem totalnie tolerancyjna niestety nie pozostawiając miejsca na czyjeś prawo do swobodnego przejścia przez chodnik zajęty przez tłumy wykonujące te wszystkie czynności :) Trochę nie rozumiemy takiego podejścia do ładu i porządku, bo widać że Wietnamczycy takim postępowaniem często przeszkadzają sobie nawzajem, nikt sobie jednak nie zaprząta tym głowy. Może to jest wietnamskie ujęcie zasad komuno-socjalizmu o wspólnej własnoci? :) Widocznie jest im tak dobrze, a dla nas to zawsze jakaś dodatkowa egzotyka :) Wychodząc na ulicę trzeba po prostu uważać, czy nie dostanie się wiaderkiem wody z porannego zmywania po łydkach, a nawet jak się dostanie, to gospodyni na pewno zrobi minę i się uśmieje, tak jakby nie rozumiała zależności między wylaniem na kogoś pomyj, a zmoczeniem go :))) Taka jest ta powierzchowność Wietnamczyków, jacy są wewnątrz, jakie mają poglądy na życie, czy w ogóle mają, czy lubią swój kraj takim jaki jest, niestety nie udało nam się dowiedzieć. Kiedy Wietnamczyk mówi, że "Ho jest cool", to nie wiadomo, czy na prawdę tak myśli, czy ma tak myśleć?



czwartek, 18 września 2008

Czas na kawę

Wietnamska kawa to prawdziwa rozkosz dla podniebienia. Nie sądziliśmy, że aż TAK bardzo przypadnie nam do gustu:)! Od początku naszej wędrowki po Wietnamie raczymy się nią przynajmniej dwa razy w ciągu dnia i ciągle mamy lekki niedosyt. Uprawę kawy i tradycję jej picia sprowadzili do Wietnamu ich najlepsi (zaraz po Amerykanach) przyjaciele - kolonizatorzy - Francuzi, jendak od zakorzenienia jej w wietnamskim menu, proces palenia i przygotowania do picia bardzo ewoluował. "Znawcy" określają wietnamską kawę, jako słabszą jakościowo od np. brazylijskiej czy tej pochodzącej z Afryki, z czym polemizowalibyśmy, gdyby taka dyskusja w ogóle miała sens, bo jak wiadomo, smak jest bardzo indywidualną kwestią (wszak niektórzy uparcie twierdzą, że kawa rozpuszczalna - a w zasadzie napój przypominający kawę opracowany na potrzeby wojska - ma niepowtarzalny smak i aromat).

Wiatnamską kawę przyrządza się w bardzo prosty sposób: w specjalnym naczyniu z "dziurawym" dnem (zdjęcia poniżej) umieszcza się zmieloną kawę, przyciska czymś na wzór sitka i zalewa gorącą wodą, kawa skapuje bezpośrednio do szklanki, w której (wedle życzenia klienta) znajduje się odrobina (lub więcej niż odrobina) skondensowanego, słodkiego mleka. Nie sądziliśmy, że takie połączenie może mieć rację bytu, ale jak przekonaliśmy się po pierwszej filiżance, a w zasadzie szklance, naprawdę jest to bardzo udany mix. Można ją pić w dwojaki sposób: na ciepło - szklankę lub filiżankę wkłada, się do miseczki z gorącą wodą, tak, żeby podczas "skapywania" nie wystygła, oraz na zimno, co jest bardziej popularne - do zestawu naczynko do parzenia i szklanka ze skondensowanym mlekiem podaje się wysoką szklanę po brzegi wypełnioną lodem. Kiedy kawa już w całości przeniknie do szklanki z mlekiem, miesza sie ją i przelewa do szklanki z lodem. Zwykle do takiego zestawu podawana jest również jaśminowa, zielona herbata z lodem.




Wietnamska kawa jest dosyć mocno palona. Daje jej to niepowtarzalny, charakterystyczny aromat. W serwowanych nam do tej pory kawach doszukaliśmy się wielu specyficznych aromatów. Począwszy od smaku rozgryzionych ziarenek jagód, przez prażone ziarenka slonecznika, na głębokiej czekoladzie i kakao czy delikatnej wanilii skończywszy. Szkoda, że musieliśmy przyjechać na "drugi koniec świata", żeby jej spróbować. Bardzo cieszylibyśmy się gdyby była bardziej popularna i dostępna w Polsce.

środa, 17 września 2008

Mui Ne

Podóżowanie chyba już zawsze kojarzyć nam się będzie z nieprzyzwoicie wczesnym, jak na wakacje wstawaniem . Albo dojeżdzamy na miejsce wcześnie rano np. o 6, albo wcześnie wyjeżdzamy. Tym razem znowu musieliśmy wstać około 7 rano. Autobus do Mui Ne miał wyjechać o 8 czasu wietnamskiego, co w praktyce zwykle oznacza mniej więcej godzinę później. Woleliśmy jednak nie przegapić jedynego, dziennego autobusu i stawiliśmy się we wskazanym biurze turystycznym juz przed ósmą. Zgodnie z naszymi przewidywaniami z miasteczka wyjechaliśmy około 9, przez godzinę klucząc po wąskich uliczkach miasteczka. Na skuterze całe Nha Trang przejechaliśmy w pół godziny wzdłuż i wszerz, wiec juz na początku kolejnego odcinka podróży zaczęło nam się strasznie dłużyć. Na szczęście autobus był sypialniobusem i mogliśmy nieco odespać poranną pobudkę.

Po pięciu czy sześciu godzinach dotarliśmy na miejsce. Kierowca grzecznie krzyknął " ten kto chce zostać w Mui Ne musi wysiąść z autobusu TERAZ", więc wysiedliśmy:) Zgarnelśmy plecaki i ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś przyzwoitego lokum. Jak wszedzie "na przystanku" otoczył nas tłumek naganiaczy do hoteli i chętnych, żeby nas podwieźć gdzie tylko zechcemy za 1 dolara za kilometr. Postanowiliśmy być nieczuli na owo naganianie i znaleźć coś na własną rękę. Wszędzie, gdzie do tej pory byliśmy w Wietnamie nie mieliśmy problemu ze znalezieniem noclegu. Baza hotelowa jest tu bardzo rozbudowana. Nie ma problemu ze znalezieniem hotelu. Nigdy nie zajmowało nam to więcej niż 15-20 minut. Podoba nam się to, że w zależności od budżetu podróżującego, zawsze znajdzie się coś w odpowiednim przedziale cenowym. I tym razem szło nam całkiem nieźle, dopóki nie zaczął padać deszcz. Przez jakieś 15 minut staliśmy uwięzieni pod daszkiem tablicy z menu, któregoś z miejscowych resortów. W końcu wybraliśmy resort o wdzięcznej nazwie "Sun Shine Resort".

Jeżeli chodzi o miasteczko Mui Ne, jest to kilkukilometrowa osada. Ośrodki duże i małe, luksusowe i te tańsze umiejscowione na wybrzeżu, zwykle z dostępem do plaży, pośrodku droga (bardzo ruchliwa i bardzo głośna), a po drugiej stronie niezliczone (puste) restauracje, z których słychać nawoływanie pracowników, by koniecznie zjeść w ich knajpie. Tu niestety nie byliśmy w stanie trzymać się zasady "nie wchodź do pustej knajpy" ponieważ wszystkie przeważnie były puste, a widok turysty idącego ulicą wywoływał wśród "restauratorów" wielkie poruszenie. Mieszkańcy wioski Mui Ne (oddalonej o kilka kilometrow od okolicy "resortowej") parają się wytwarzaniem sosu rybnego, co generuje (uwierzcie nam na słowo) sporo smrodu:) Stwierdziliśmy, że z dwojga złego chyba wolelibyśmy zamieszkać w okolicach (sławnej) suszarni cebuli pod Warszawą:)



wtorek, 16 września 2008

Smażony zieleń musztardowy :) czyli o wietnamskiej kuchni słów kilka

Podróżując z północy na południe Wietnamu ( inaczej się za bardzo nie da, można jeszcze z góry na dół, z dołu do góry i ostatnia możliwość z południa na północ :) mieliśmy okazję jadać z wielu garnków. Trzeba przyznać, że przemieszczanie się co klika dni w inny region kraju nie sprzyja poznaniu regionalnej kuchni, bo zanim się dobrze człowiek rozezna w lokalnych knajpkach, już trzeba jechać dalej. Staramy się wybrać jak najlepiej, jednak nie jest to łatwe. Jak dotąd najsmaczniej jedlismy w Hanoi i Hue. Paradoksalnie, najgorzej i najdrożej z jedzeniem było na wyspie Cat Ba. Teoretycznie było tam najwięcej możliwości zjedzenia świeżych owoców morza, coż z tego kiedy nie było komu ich godnie przyrządzić! Żeby dobrze przygotować kraby, kalmary czy krewetki nie trzeba zbyt wiele, trochę serca, czosnku świeże warzywa i gotowe. Niestety owoce morza na Cat Ba, pierwszorzędne jakościowo traciły wszystko z winy kucharza, bo robione były jakby w stołówce, podrzędnej jadłodajni, ehhh szkoda.
Wybór miejsca, w którym będzie się jadło jest kluczowy kiedy jedzie się na "tour" gdzie nic nie jest "inclusive". Daje to wiele możliwości poznawania nowych smaków, ale też można się sparzyć. W wietnamie wygląd jadłodajni :) nie daje jeszcze pewności, że zje się smacznie (cenę na razie pominiemy). Można zjeść smacznie w knajpie z plastikowymi krzesełkami, jak również można dostać zupkę z torebki w "restauracji" z białymi obrusami i nie ma tu reguły. Do dzisiaj, pojawiając się w nowej miejscowości, nie potrafimy ocenić od razu gdzie zjeść. Pozostaje to kwestią szczęścia i nosa :) Pocieszające jest, że kuchnia wietnamska sama w sobie jest pyszna i większości potraw nie sposób popsuć tak, żeby nie dały się zjeść :) My jednak szukamy nowych smaków, wyrafinowanych doznań kulinarnych - czegoś więcej niż tylko "najedzeni? to w drogę". Udało nam się znaleźć kilka miejsc, gdzie jedzenie podawane miało niepowtarzalny charakter oddający naturę prawdziwej kuchni wietnamskiej. Wychodząc z restauracji po takiej sesji, czuliśmy spełnienie kulinarne. Uczucie podobne do tego kiedy słucha się nowej piosenki, ogląda nowy film, które przypadają nam do gustu. Pomost między światem fizycznym gdzie smak i zapach przenikają do świata duchowego tworząc nową przyjemność. Szczególne doznanie, prawie nie związane z tym co jemy na codzień, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, bo znamy to np. z dzieciństwa i mózg mówi nam czego mamy się spodziewać. Tutaj kilka razy mieliśmy okazję zasmakować naprawdę nowej niepowtarzalnej kompozycji smakowej. Wow, to jest pyszne, ale nie wiesz dokładnie co sprawia, że rzeczywiście takie jest!
Zauważyliśmy, że im lepszy kucharz tym serwuje wiesze kawałki warzyw czy mięsa, a jeżeli w potrawie są świeże zioła, to już prawie pewność, że potrawa będzie pyszna, zrobiona przez kogoś kto zna się na rzeczy. Chrupiące warzywa, esencyjne sosy powstałe jako dzieło przemiany składników w potrawę, brzmi pompatycznie ale i niektóre potrawy, które jedliśmy były na prawdę nietuzinkowe, począwszy od "prostych" zup z makaronem, których nazwa zaczyna się od Pho, stawonogi z mórz i oceanów z owocami i warzywami, a na doskonale znanej u nas wieprzowinie i wołowinie skończywszy. Niech o doniosłości chwili świadczy, że z wrażenia zapomnieliśmy zrobić zdjęć najlepszych potraw. Liczyła się tylko przyjemność z jedzenia, która nie jest niestety regułą, o czym się przekonaliśmy w miejscowościach nadmorskich. Tutaj jedzenie nas często rozczarowywało. To w takiej miejscowości dostaliśmy zupkę z torebki, do której na oszukanie smaku ktoś dorzucił garść warzyw. Wymęczone krewetki albo kalmary, które nawet w Polsce u "chińczyka" smakują lepiej. Nie zrażamy się jednak i mamy nadzieję na nowe pyszności po drodze.
Nie polecamy próbowania pseudo europejskich potraw typu pizza, żeberka z kapustą czy "włoskie" makarony - no chyba, że rzeczywiście zabłądzicie do restauracji gdzie gotuje prawdziwy Włoch :). Przekonaliśmy się, że Wietnamczycy potrafią wyśmienicie przyrządzać świnki i krówki w wietnamskich potrawach, jednak europejskie ujęcie tego tematu nie wychodzi im zupełnie. Raz zupełnie przypadkiem trafiliśmy do wietnamskiego browaru, który okazał się być stylizowany na wzór czesko-austriacki, nie zdziwiliśmy się wcale, że ani piwo nie smakowało jak czeskie, ani wieprzowina nie była godna na postawienie obok prawdziwego sznycla wiedeńskiego. Dało się oczywiście zjeść, ale "prawie" rzeczywiście zrobiło wielką różnicę :) Utwierdziliśmy się tylko w przekonaniu, że najlepiej w Wietnamie jeść wietnamskie potrawy. Jest jedno odstępstwo od tej reguły - hamburgery. Sami nie próbowaliśmy, skądinąd wiemy że podobno smakują tutaj całkiem nieźle :)
KFC jest też tutaj, z oczywistych względów pominiemy ten temat :)
Z wietnamskim jedzeniem jest tylko jeden problem :) nie da się zjeść wszystkiego, na co ma się ochotę, bo można pęknąć. Za każdym razem kiedy wychodziliśmy najedzeni, mieliśmy wrażenie, że można jeszcze spróbować tylu rzeczy, ale co zrobić kiedy się już nie mieści ;)))) ?

Mamy świadomość, że nie jesteśmy w stanie, w tak krótkim czasie zgłębić nawet ułamka różnorodności tutejszej kuchni, ale się staramy :)






poniedziałek, 15 września 2008

Nha Trang

Do Nha Trang dotarliśmy bardzo wcześnie. Już o 6 rano z pełnym ekwipunkiem byliśmy na tutejszej plaży, która ciągnie się na całej długości miasta wzdłóż głównej drogi odgradzającej ją od zabudowań. Nie będziemy ciągnąć tego wątku, bo miejscowość była wyjątkowo nieciekawa, sprawiające wrażenie przemysłowego z wojskową bazą lotniczą w samym centrum! Kilka miesięcy temu odbywały się tutaj Miss Universe i z opisów wynikało, że miasteczko jest godne uwagi, my jednak nie znaleźliśmy tutaj znamion piękna. Kilka wysokich hoteli, wiele przemysłowych dzielnic położonych bezpośrednio nad rozległą plażą, to wszystko co Na Trang ma do zaoferowania turystom, no może jeszcze "luksusowa" wyspa Vin Pearl z atrakcjami w stylu wesołego miasteczka połączona ze stałym lądem kolejką linową. Ceny nas niemile rozczarowały, bo były wyższe nawet od Hanoi. Rio de Janeiro, to to nie jest więc uznaliśmy, że dwa dni spędzone tutaj to aż nadto. Pojeździliśmy skuterem, powłóczyliśmy się po plaży i tyle. Nie udało nam się nawet znaleźć jakiejś sensownej restauracji z dobrym jedzieniem. Im dalej jesteśmy na południu Wietnamu, w bardziej wczasowo-wypoczynkowych miejscowościach, tym trudniej o dobre jedzenie, przyrządzone przez prawdziwego kucharza.



niedziela, 14 września 2008

Smoki, sztuka i architektura

W czasie naszego pobytu w Hue i Hoi An trafiliśmy na "święto księżycowego ciastka". Od rana do nocy słychać donośne charakterystyczne bębnienie w wykonaniu domorosłych perkusistów w przebraniu smoków :) Bębnią wszyscy chłopcy w każdej wiosce, miasteczku i mieście. Nawet na "autostradach" pojazdy są zatrzymywane przez tłum zebrany wokół bębniarzy. Święto związane jest z wypiekiem charakterystycznych ciastek księżycowych, bardzo słodkich, ciężkich, przepełnionych różnymi aromatami, które dla Europejczyków nie koniecznie są znane. Nadzienie składa się z czegoś w stylu naszych bakalii z dodatkiem kwiatów lotosu. Konia z rzędem temu, kto odgadnie który z aromatów mieszających się w ciastku to właśnie lotos :) Ciastkami obdarowuje się najbliższych, rodzinę i przyjaciół.
Z paradami smoków porobiło się trochę, jak z naszymi kolędnikami. Można być pewnym, że jeżeli bębnią i skaczą wokół Ciebie, to znaczy że chcą kasę :) Pochody kilku, kilkunastolatków włóczą się po całym mieście od sklepu do kawiarni i spowrotem bębniąc tym głośniej im ktoś bardziej opiera się przy wypłacie. Wszystko jest ciekawe i ekscytujące przez trzy pierwsze takie parady, jednak szybko staje się nudne i natarczywe, bo przecież nie da się opłacić wszystkich dzieciaków w mieście, a po każdej opłaconej grupce pojawia się kolejna domagająca się pieniędzy.






Siedząc w kolejnej wietnamskiej kawiarni, oganiając się od smoków, zaczęliśmy rozmowę o obrazach i sztuce w życiu wietnamczyków. Dużo wcześniej zauważylismy, że w każdym lokalu, hotelowym pokoju, hallu, restauracji, kawiarni wiszą obrazy. Ich różnorodność wielokrotnie nas zaskakiwała. Począwszy od reprodukcji Picassa w barze z plastikowymi krzesełkami, przez pejzaże, martwą naturę słynnych impresjonistów, tradycyjne orientalne tematy, scenki rodzajowe, a na autorskich abstrakcjach ze dalekowschodnimi akcentami lokalnych malarzy skończywszy. Jeżeli chodzi o te ostatnie, duża część z nich to proste i mało ciekawe, powielane schematy ale zdażają się perełki z własnym stylem i oryginalnym pomysłem. Widać, że wietnamczycy lubią piękno i lubiejo ;) się nim otaczać. W większości przypadków jest to jej kiczowate ujęcie, które nie spotka się z aprobatą krytyków sztuki. Na pewno wieszanie takich obrazów lepsze jest niż portrety ojców komunizmu, bo z bilboardów i przydrożnych transparentów spogląda we wszystkich możliwych pozach uśmiechnięty zagadkowo wujek Ho - tak sztuka socrealizmu ma tutaj też swoje miejsce blisko narodu, moze stąd też uwielbienie dla Picassa lubującego się w komunistycznej ideologii?
Wspominając o zamiłowaniu dla piękna, warto zaznaczyć, że wietnamskie miasta są prawie pozbawione uroku. Trzeba się bardzo wczuć, żeby dostrzec w nich piękno. Rozbudowywane w chaotyczny sposób szopopodobnymi budami, zjadają swoje dziedzictwo, którego prawdopodobnie nie da się już uratować, bo co z tego że starówka Hoi An wpisana jest na Listę UNESCO, kiedy obrasta ją coraz głębiej bezładny bazar jak na historycznym już stadionie X-lecia. Tak jest w większości miast. Nawet nowe budynki zdają się nie pasować do siebie, a zaraz obok nich pojawiają się budy z plandekowymi daszkami - ohydny widok. Zdarzają się ładne okolice nawet w dużych miastach, jak Hanoi ale większość to zagracona masa bez pozytywnego wizerunku. Całość sprawia wrażenie, jakby była pozostawiona sama sobie, bez pomysłu i koncepcji. Buduje się z wszystkiego, z czego się da tak byle by na głowę nie kapało. Zachwycaliśmy się nielicznymi pięknymi miejscami, ale coraz trudniej je znaleźć w gąszczu urbanizacyjnej bylejakości i brzydoty, co gorsza wydaje się że ciemna strona budownictwa wygrywa i przetrwa wieki. Zastanawialiśmy się, czy tak musi być? Czy transformacja, którą przechodzi teraz Wietnam, musi pociągać za sobą tak daleko idące niekorzystne, trudno odwracalne zmiany w społeczeństwie i otoczeniu? Słyszy się dużo o rozwijających się Chinach gdzie kilkusetletnie hutongi są bezwzględnie burzone, żeby dać miejsce nowemu. Kto podejmuje decyzje, że nowe MUSI zastąpić zabytkowe, zamiast je dopełniać i zgodnie współistnieć? W Wietnamie nie jest lepiej. Zmieniła się jedynie doktryna z budowania bez sensu w imię partii i na jej modłę, na budowanie w imię biznesu, pieniędzy, jak najwięcej i jak najszybciej, zapominając o harmonii tak charakterystycznej dla kultur dalekiego wschodu.




sobota, 13 września 2008

Hoi An

Co to za wakacje, kiedy co drugi dzień trzeba wstawać przed 7:00? ;) Tym razem przenosimy się do Hoi An, małej miejscowości jeszcze bardziej na południu Wietnamu. Każda taka podróż konsekwentnie zbliża nas do Saigonu i coraz mniej biletów zostaje w naszym Open tickecie wyglądającym jak mała książeczka. Tym razem jechaliśmy zwykłym autobusem i obyło się bez niespodzianek i długich postojów. Przejeżdżaliśmy przez miasteczko portowe Da Nang, w którym widzieliśmy masę biurowców i jak na tutejsze warunki, nowoczesnych budynków. Widać, że okolica podlegała intensywnej rozbudowie. Powstają na plażach ogromne hotele, kurorty, pola golfowe, korty tenisowe - wszystko z bardzo dużym rozmachem, ciągnące się kilometrami wybrzeża. W Warszawie nie ma tej wielkości hotelu, jakie tutaj powstają. Nie wiemy czy są to prywatne inwestycje, czy rządowe. Odbywa się to dużym kosztem. Jak drapieżny i ekspansywny jest to rozwój, świadczą zdewastowane, rozkopane cmentarze na terenie których powstają kolejne ośrodki wypoczynkowe. Nikt nie przenosi mogił, nie szanuje pamięci i miejsca spoczynku, po prostu wieżdżają koparki i robią swoje.

Po pięciu godzinach jazdy, dotarliśmy do celu. Hoi An wygląda jak przeciwieństwo Da Nang. Niska, tradycyjna zabudowa z domkami w stylu wietnamskiej starówki. Podobno wielu tutejszych mieszkańców ma chińskie korzenie, co widać w stylu budowy i wystroju domów, restauracyjek, kawiarni, sklepów. Wkład w wygląd miasteczka miał polski architekt Kazimierz Kwiatkowski znany tutaj jako Kazik. Pomógł on przywrócić zabytkowy charakter miasta i wpisać je na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury, za co został uhonorowany pomnikiem stojącym w centralnej części starówki, niedaleko rzeki. Miasteczko jest znane ze względu na dużą liczbę krawców, szyjących na miarę wszystko i z każdego żurnala :) Można sobie zamówić garnitur Jamesa Bonda, jak również suknię od Dior :) Widzieliśmy zabawną scenkę, kiedy turysta z Australii zaciągnął krawca do kawiarenki internetowej i pokazywał mu na stronie Hugo Bossa, jaki garnitur ma być uszyty :) Wietnam to w tej chwili ojczyzna podróbek. Można kupić podrobione okulary RayBan, całą kolekcję Diesla, zapalniczki Zippo w takiej gamie, że pewnie firma produkująca je nie ma pojęcia, że można zrobić aż tyle rodzajów :) no i oczywiście oprogramowanie, filmy w każdym możliwym formacie, muzyka z całego świata. Żadne zasady ochrony praw autorskich tutaj nie obowiązują.

Hoi An jest małym ale dość rozległym miasteczkiem położonym na wybrzeżu. Odległość od centrum do plaży jest dość duża (około 4km) więc żeby wybrać się nad samo może trzeba wypożyczyć skuter lub rower, za który niestety przy wjeździe na plażę należy dodatkowo zapłacić! Plaża ciągnie się kilometrami, odgrodzona od lądu małymi ale drogimi kurortami z cenami raczej nie dla backpackersów :( Zrezygnowaliśmy więc z dłuższego pobytu w Hoi An, bo nie chceiliśmy nic uszyć, a relaks na plaży był za daleko. Dwa kolejne dni spędzone w mieście pozwoliły nam na obejście go wzdłóż i wszerz. Mamy już dość pełnych harmidru wietnamskich miasteczek, teraz chcemy odpocząć na prawdziwej plaży ...

Rada dnia:
Zawsze miej przy sobie przeciwdeszczową pelerynę lub parasol. Nigdy nie wiadomo kiedy zacznie padać, a pewne jest jedno - prędzej czy poźniej zacznie.

Przykładowe ceny:
Hotel początkowo za 35$ stargowaliśmy do 13$ :)
Wypożyczenie roweru w hotelu gratis
Wjazd na plażę 5 000 vnd/rower
Hotel przy plaży od 70$ w górę






piątek, 12 września 2008

Hue - Demilitarized Zone DMZ

Być w Wietnamie i nie zobaczyć miejsc związanych z ostatnią tutejszą wojną, w Ameryce nazywanej wietnamską, w Wietnamie amerykańską, to tak jak być w Krakowie i nie odwiedzić smoka albo być w Wieliczce i nie polizać ścian kopalni soli :) Bardzo wcześnie o 6:00 rano zjawił się po nas autobus którym mieliśmy pojechać na wycieczkę do DMZ - DeMilitarized Zone - Strefa Zdemilitaryzowana położona w okolicach siedemnastego równoleżnika. Był to pas rozgraniczający Wietnam Północny-kontrolowany przez komunistów od Wietnamu Południowego-z wpływami zachodnimi. W tej strefie podczas wojny odbywały się największe i najkrwawsze walki między VC (Vietnamese Comunists), a wojskami Wietnamu Południwego (nazywanymi przez komunistów puppet soldiers, czyli żołnierze marionetki) i USA. Cała wycieczka była zaplanowana na 12 godzin! Dziewięćdziesiąt procent wycieczki to jazda autobusem i oglądanie przez okno rejonów walk i punktów strategicznych. Przewodniczka miała być "english speaking" ale nawet anglojęzyczni turyści mieli problem ze zrozumieniem anglo-wietnamskiego w jej wykonaniu :) Z tego co zrozumieliśmy była do bólu poprawna politycznie, zgodnie z jedyną słuszną doktryną wprowadzała nas w historię i przebieg konfliktu, w której zjednoczony naród pod wodzą Wujka Ho dzielnie wyparł agresora z ojczyzny zabijając "many Americans and became heroinists" :))))))))) Nie do końca zrozumieliśmy przekaz czy popadli w nałóg z tego nieskończonego szczęścia czy może stali się czymś w rodzaju nadbohaterów narodu?? :) Nie padło ani jedno słowo o Wietnamczykach, którzy nie chceli żyć w komunistycznym kraju, ani jedno o tym co się z nimi stało po wojnie (na wzór radziecki trafiali do więzień, obozów "reedukacyjnych". Do dzisiaj nie wiadomo ilu Wietnamczyków z południa nie powróciło do domów, ilu odebrano wszystko łącznie z życiem, zdrowiem, rodziną, majątkiem. Nikt tutaj o tym nie mówi, bo komunizm ma takie samo oblicze, gdziekolwiek by nie był zaszczepiony w Europie, w Azji, Ameryce Południowej ...
Mimo tego, że większość wycieczki spędzilismy w autobusie, dla nas była interesująca. Widzieliśmy górę Rock Pile, na której Amerykanie umieścili punkt obserwacyjny, niedostępny pieszo, ze względu na bardzo strome ściany skalne. Żołnierzy i zaopatrzenie przerzucano tam śmigłowcami. Wietnamczycy nie mieli śmigłowców :) ale mieli rowery, dlatego wygrali tę wojnę (parafraza słów wietnamskiego generała :) Podróżowaliśmy drogami Highway 1 i Highway 9 gdzie toczyły się walki i rozmieszcozne były bazy i lotniska m.in. amerykańskie. Dotarliśmy do bazy lotniczej Tacon, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Laosem, porośniętej teraz romantycznie ... kawą! Cały pas startowy zamieniony został w plantację. Został jedynie fragment, na którym wybudowano mikro muzeum z kilkoma zdjęciami i garstką eksponatów. Na otwartym terenie zbudowane są dwa schrony z worków z piaskiem, niszczeją dwa amerykańskie śmigłowce, działo i czołg. Wszystko, jak zwykle zatrzymane w realiach tamtych lat.
Po drodze przejeżdżaliśmy obok mostu na rzece Ben Hai. Po powrocie do hotelu obejrzeliśmy oryginalny film z walk o ten most. Dziwne uczucie, patrzeć na rzeczywistość zarejestrowaną kilkadziesiąt lat temu przez reporterów wojennych, z którą bylismy połączeni miejscem zaledwie kilka godzin wcześniej. Widać na filmie ginących i ranionych żołnierzy, dym, czuć napięcie, słychać trzaski strzałów zupełnie inne niż podkładane w filmach wojennych.

Gwoździem programu były tunele Vinh Moc drążone w ziemi, aż na trzech poziomach, kilkadziesiąt metrów w głąb.Przetrwały kilka lat walk dając schronienie miejscowej ludnosci i bojownikom VC. Od '66 do '71 ludzie starali się prowadzić tam normalne, życie - jedli, spali, uczyli się i rozmnażali :) Ciekawostką jest, że w tunelach urodziło się aż siedemnaścioro dzieci :)

Do Hue dotarliśmy po trzech godzinach zmarnowani, całodziennym podróżowaniem starym autobusem po wietnamskich drogach.

Miłym akcentem kończącym dzień była pyszna kolacja i kawa :)

Rada dnia:
Wietnamscy przewodnicy opowiadają historię, jakby czytali podręcznik dla pierwszaków. Propaganda, pomieszana z dziecięcą prostolinijnością. Warto zweryfikować ich wersję z publikacjami historycznymi, bo mogą się znacznie różnić.

Przykładowe ceny:
Wycieczka do DMZ - 16$/osoba




czwartek, 11 września 2008

Hue

Po rekonwalescencyji poprzedniego dnia, doszliśmy do siebie na tyle, żeby wznowić ekslporację. Hue jest około osiemdziesięciotysięcznym miasteczkiem z licznymi zabytkami. Wygląda na niepozorne i małe, a w rzeczywistości rozciąga się na wiele kilometrów, o czym przekonaliśmy się zwiedzając nie tylko samo miasto ale i okolicę na skuterzu :) W centralnym punkcie miasta znajduje się twierdza otoczona fosą i grubymi murami z mnóstwem pagod. Architektura z epoki daje specyficzny klimat temu miejscu, nad wszystkim góruje jednak monumentalnych rozmiarów komunistyczna flaga z żółtą gwiazdą, nie pozwalająca zapomnieć kto tu rządzi. Mimo tego, że twierdza jest klikusetletnim zabytkiem, mieszkają w niej tubylcy i jest otwarta dla skuterów i samochodów. Dzwine wrażenie robi to miasteczko w mieście. Jak w wielu miejscach Wietnamu, tutaj też znajdują się zdobyczne amerykańskie czołgi i działa. Z tego rodzaju zabytkami jest odwrotnie niż w krajach postkomunistycznych Europy. W Polsce na pomnikach i skwerach stawiało się wszędzie czołgi i samoloty "radzieckich wyzwolicieli", tutaj w wielu miejscach widoczne są amerykańskie machiny wojenne i żadnych wietnamskich ani radzieckich. Realia polskiego komunizmu indoktrynowały za niszczeniem wszystkiego co zachodnie, jako niepoprawngo politycznie z "krzywym kręgosłupem ideologicznym". Tutaj jest inaczej. Przemierzając kraj, gdzie trwały najcięższe walki można się natknąć na zniszczone szczątki amerykańskiego czołgu czy ciężarówki przy drodze, ale też widzieliśmy sprawne ciężarówki-dźwigi Armi Amerykańskiej normalnie pracujące na budowach, nawet nie przemalowane z białą gwiazdą i zielonym kamuflażem, charakterystycznym dla USARMY. W muzeach obnośni handlarze oferują nieśmiertelniki amerykańskich żołnierzy z wybitymi nazwiskami, imionami, grupą krwi i wyznaniem. Makabryczny suwenir, symbol czyjejś śmierci lub nieszczęścia chętnie kupują turyści ... szczerze powiedziawszy zgorszyło nas to trochę, tak samo jakby ktoś handlował identyfikatorami polskich żołnierzy z Katynia. Tak się nie powinno robić, ale Wietnamczycy handel mają we krwi :) Brzmi paradoksalnie, ale Wietnamczycy to chyba najbardziej kapitalistyczny naród z socjalistycznych, żyjący tylko w komunistycznym kraju, bo lepsze to było niż bycie francuską, tak francuską, a nie amerykańską kolonią! To jest jednak temat na całe opracowanie historyczne, a nie krótkiego bloga. Jest interes do zrobienia to się go robi. Handluje każdy i gdzie się da, wszystkim od jedzenia na patyku, a na drugach skończywszy. Na szczęście handlarze nie są namolni jak w krajach arabskich. Nie chcesz zrobić biznesu, no problem, szkoda na ciebie czasu, trzeba szukać nowego klienta. Trochę smutne jest, że klkuletnie dzieci próbują sprzedawać na ulicy jakieś pierdoły, zamiast spędzać czas w szkołach. W wielu restauracyjnych menu znajdowaliśmy wzmiankę na pierwszej stronie, żeby nie dawać dzieciom pieniędzy, ani nic od nich nie kupować na ulicy dzięki czemu wrócą do szkoły. Nie możemy się oprzeć wrażeniu, że są one trochę ofiarami turystycznej machiny, która daje im łatwe pieniądze, raczej grosze, ale każe sobie płacić dzieciństwem i koniecznością walki o klienta na ulicy. Panie Ho masz pan jakąś teorię o zgniłym imperialiźmie, kiedy twój naród nie może znaleźć tożsamości i o wychowanie dzieci zaczyna dbać ulica? No co, myśleliście że będzie słodziutko i miło? Nie piszemy dla pięciolatków więc tematy społeczne też powinny Was zainteresować :)

Wietnam ma wiele twarzy, jedną z nich jest bieda, wręcz skrajne ubóstwo. Bylismy w wioskach gdzie ludzie mieszkają w szałasach z mat bambusowych czy innej wikliny, tak szczerze to z czego się dało. Nie były to urocze domki z obrazków rodzajowych gdzie rodziny siedzą sobie na krużganku wesoło śpiewając piosenki. Tam nie było nic! Ściany przesiąknięte wilgocią, porozrywane z dziurami, bez okien i szyb. Wydawało się, że jedynym luksusem na który mogą liczyć to elektryczność, ale sądząc po kablach, nie mają jej wszyscy. Zero warunków sanitarnych, po prostu wydeptane podwórko, w środku którego w domku o powierzchni 12-15 m kwadratowych mieszkają całe rodziny! Mijaliśmy wiele takich wiosek w górach, widzieliśmy dzieci szwędające się po polach pasąc krowę lub inny dobytek. W pasieniu krów nie ma nic złego, czy jednak jest to zajęcie lepsze dla dziecka niż nauka w szkolnych ławkach? Zaraz obok stoją budynki okazałe, żółte z bramą wjazdową, w którą zmieściłaby się pełnowymiarowa ciężarówka. Hasła na czerwonym tle przykrywają elewacje budynków i bramy. Flagi z żółtą gwiazdą mokną tak samo, jak szałasy tubylców. Domy tutejszych mieszkańców i partyjne budowle różni tylko jedno. Małe biedne domki są pełne ludzi, ogromne partyjne, murowane pałace stoją puste i wydają się nie służyć nikomu prócz swoich desydentów. Znamienne jest, co zauważylismy już w pierwszego dnia w Hanoi, że samochody osobowe stoją tylko przed budynkami rządowymi. Widać, że tutejszy system ma się dobrze i dba o siebie ...




środa, 10 września 2008

Podróż do Hue

Noc podróży do Hue zapadadnie w naszą pamięć na długo, wyryje się jak krwawa blizna głęboką szramą urlopowych wspomnień :) Po dotarciu na miejsce odjazdu, zaautobusowaliśmy się na siedzenio-łóżkach. Dziwny to wynalazek ten autobus sypialny. Posiada trzy rzędy po dwa piętra foteli, które można rozkładać do pozycji prawie leżącej. Miejsca zachodzą na siebię "na zakładkę", tak że nogi są w kieszonce pod głową pasażera przed tobą. Wietnamczycy w ten sposób podróżują całymi rodzinami na większe odległości, tak jak np. my z Hanoi do Hue - około 640 km. Autobusy wyruszają w trasę wieczorem i jadą całą noc. Sypialniobusy są tutaj odpowiedzią na bardzo słabo rozwiniętą i drogą komunikację kolejową oraz brak tanich linii lotniczych. W Wietnamie bardzo niewiele osób ma prywatny samochód, którym mogliby pojechać do odległego zakątka kraju, a wybieranie sie skuterem w tak długą podróż byłoby jak jazda rowerem Wigry 3 z Warszawy do Gdańska :) Pewne jest jedno, Wietnamczycy podróżują tak nie dlatego, że lubią ale, że nie mają wyboru.

Odważnie wybraliśmy sobie miejsca na górze, skąd jest lepszy widok. Wskoczyliśmy na nasze fotelo-łóżka na pięterku z nadzieją na ciekawą podróż. Zaczęło się jednak niezbyt ciekawie. Okazało się, że klimatyzacjia dmucha nam prosto w twarz jak w jakiejś chłodni i co gorsza nie da się jej wyłaczyć ani skierować w inną stronę. He, nie damy się łatwo. Polak potrafi zakombinować, zakleiliśmy więc wyloty klimatyzacji reklamówkami :). Widząc naszą zaradność, inni pasażerowie z Hiszpanii, Niemiec zaczęli kombinować tak jak my :) niestety narobili przy tym sporo zamieszania, które zauważył kierowca i wszystkie nasze misterne zabezpieczenia anty chłodniowe kazał pozdejmować. No to ładnie, przyjdzie nam zamarznąć w kraju gdzie średnia, roczna temperatura nie spada poniżej 28 stopni Celsjusza!
W końcu ruszyliśmy. Kierowca uraczył nas rozwalonym na cały głos repertuarem jakiejś wietnamskiej gwiazdy, dobrze że sam przy tym nie śpiewał, nie dało się zebrać myśli i chociażby poczytać książkę. Żalowaliśmy, że nie mamy stoperów do uszu. Piętnaście minut takiej muzyki możnaby znieść, ale ta babka śpiewała kilka godzin chyba o nieszczęśliwej miłości, przemocy w rodzinie, tak przynajmniej się domyślamy bo teledysk zawierał wiele scen "drastycznych", takich jak: policzkowanie, łzy, szarpanina między kochankami i zero seksu :). W najmniej spodziewanym momencie kierowca zgasił światło zostawiając pasażerów sam na sam z piosenkarką. Powoli zaczęła nas strzelać cholera jasna. Nie dość, że nie można poczytać, bo ciemno, to jeszcze baba drze się z głośników żewnie no i ta klima cały czas dmucha lodowatym strumieniem, że aż zachodzi w zatoki! Nie ujechaliśmy jeszcze za daleko, a już się zatrzymujemy bo Wietnamczycy muszą jeść 30 minut po rozpoczęciu podróży. Taaa, pomyśleliśmy nie dziwne, że tak długo trwa ta podróż skoro będziemy się zatrzymywać na 45 minut na makaronik co 50 km. Sam autobus wyglądał na nowy i w miarę nowoczesny no i czysty :) Jak już tak zagłębiamy w szczegóły naszej podróży, trzeba wspomnieć o Wietnamskich drogach. Krajowe drogi, nie są dziurawe ale nie znaczy, że wygodnie się nimi podróżuje. Asfalt jest lepszy niż w Polsce na trasie do Terespola, ale ułożony z poprzecznymi nierównościami, które totalnie nie współgrają z zawieszeniem autobusu, generując drgania i bujanie odbijające się na komforcie podróżowania. Trzęsię się to wszystko jak w jakimś wozie drabiniastym na bruku. Tragedia na kołach, co dziwne na skuterze czy w samochodzie nie czuć tak tych poprzecznych nierówności. Co jakieś 100 km są punkty kontrolne podobne do tych na wjeździe na autostradę, jednak najczęściej nikogo tam nie ma, tylko w niektórych siedzą jacyś mundurowi, swoją obecnością powodują jedynie, że trzeba prawie się zatrzymać przy przejeżdżaniu. Prędkość podróżowania jest bardzo mała, co nas Słowian wychowanych w kraju bez autostrad nie dziwi, bo jak wyprzedzić powolną ciężarówkę wielkim autobusem na wąskiej drodze kiedy cały czas z przeciwnego kierunku cały czas coś nadjeżdża? Nawet jak są dwa pasy w jednym kierunku nie jest dużo łatwiej, bo ciężarówki lubią jeździć środkiem, a skutery zamiast trzymać się prawej krawędzi drogi, wleką się zajmując cały pas jakby potrzebowały tyle miejsca, co duży samochód. Nas to wszystko tylko dziwi i trochę momentami irytuje, ale Niemcy, których tu jest sporo, chyba muszą być na jakichś psychotropach żeby to znieść bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym :)

No dobra jedziemy, próbując usnąć, ale jak tu spać kiedy kierowca w środku nocy trąbi co kilkanaście sekund! Byłaby połowa biedy, gdyby trąbił normalnym klaksonem ale ten pajac zamontowaną ma chyba syrenę okrętową! System trąbienia w Wietnamie to swoisty wyścig zbrojeń. Doszło do tego, że nawet w Daewoo Matiz taksiarze mają zamontowane klaksony jak w TIR'ach. Wszystko przez totalny brak zasad ruchu ulicznego. Znaki pierwszeństwa przejazdu to wielka rzadkość. Taki kierowca autobusu to ma ciężkie życie, musi lawirować w strumieniu skuterów, które otaczają go z każdej strony, rycząc na nie swoją syreną. Na początku myśleliśmy, że ma to jakiś sens i że system poruszania się po wietnamskich drogach jest w pewien sposób oddolnie samoregulujący się. Jednak po kilkudniowej obserwacji, mamy trochę inne zdanie. Wszystko odbywa się na granicy chaosu. Nikt nie stosuje się do znaków. Wielokrotnie widzieliśmy wypadki z udziałem skuterzystów, rowerzystów, ciężarówek nie mamy jednak pojęcia jak jest wyłaniany sprawca zdarzenia? Normą jest, że na dwupasmowej jezdni skutery pomykają wesoło pod prąd. Skręcanie w lewo z prawego pasa nie jest niczym niezwykłym, a fakt że pieszy na przejściu ma jakieś prawa nie jest nikomu znany! Śmieszną sytuację widzieliśmy na rondzie, oznakowanym kilkidziesięcioma(!) strzałkami wskazującymi kierunek jazdy, gdzie ciężarówki wesoło trąbiąc pojechały jakby na złość znakom w przeciwnym kierunku! :) Jedyny system wymuszania zasad to właśnie trąbienie.

Autobus trąbił na widok wszystkiego co poruszało się na drodze, czy był to rower, skuter, inna machina, czy przechodnie, robiąc przy tym tyle chałasu, że wszystkie komórki mózgowe stawały na baczność.
Jechaliśmy w takich warunkach prawie 15 godzin! Dobiły nas ostatnie 3 godziny, kiedy włączył się jeszcze jakiś piszczyk, taki jak w budzikach elektronicznych i świdrował nasze umysły aż do końca.

Bilans podróży to: przeziębienie, totalne wyczerpanie, katar i jeden dzień zmarnowany na regenerację w hotelu :(

Rada nocnych podróży:
Stopery do uszu, ciepła bluza z kapturem, skarpetki, latarka jeżeli chcesz poczytać, taśma klejąca do zaklejenia klimy - bez tych rzeczy wsiadanie do sypialnego nocnika to masochizm.



wtorek, 9 września 2008

dzień 10 Hanoi

Autobus do Hue mieliśmy zaplanowany dopiero na 18:00. Trzeba było coś z tym wolnym czasem zrobić :) Wiecie co? W Hanoi jest muzeum lotnictwa :) zgadnijcie więc gdzie pojechaliśmy i dlaczego właśnie tam ? :) Nie znamy miasta, w którym muzeum lotnictwa jest blisko centrum lub chociaż turystycznych atrakcji. Nie inaczej jest w Hanoi. Po doświadczeniach w Bangkoku, gdzie bardzo trudno było dotrzeć, spodziewaliśmy się trudności. Niespodzianką było, że udało nam się znaleźć bezpośredni autobus miejski - "Hanoibus". Cała sztuka polegała na znalezieniu przystanku. Transport miejski w Hanoi jest i to dosyć rozbudowany, ale funkcjonuje w rytmie hanoiskiego chaosu. Godzinami nie ma co się sugerować, a szansa zatrzymania się autobusu na przystanku jest odwrotnie proporcjonalna do zapełnienia pasażerami - im pełniejszy tym większe prawdopodobieństwo, że się nie zatrzyma. Szczęście nam dzisiaj dopisywało, szybko znaleźliśmy przystanek, autobus był pusty więc mieliśmy nawet miesca siedzące! Po przebiciu się przez stada skuterów i korki na każdym skrzyżowaniu dotarliśmy do muzeum lotnictwa. Większość muzeów w Hanoi ma przerwę od 12:00 do 13:00 i negocjacje z uzbrojonym strażnikiem nie dały rezultatu. Nie pozowlił nam poczekać 15 minut na terenie muzeum, no to co - idziemy na kawę :) Pewnie Was nie zdziwimy jak napiszemy, że taaakiej pysznej kawy to jeszcze nie piliśmy :) Nawet nie będziemy silić się na próbę opisania jej smaku ponownie, po prostu trzeba tu przyjechać i samemu spróbować.
W kawiarnianej atmosferze dobiła 13:00 i mogliśmy zacząć zwiedzanie.

Muzeum nie jest duże. Ma jednak w swoich zbiorach jeden z największych śmigłowców świata Mi-6 radzieckiej produkcji - no chyba nikogo nie dziwi, że kraj rad musiał mieć wszystko największe, śmigłowce też. Maszyna robi ogromne wrażenie swoim rozmiarem :) We wnętrzu tego kolosa mieści się ciężarówka, a koło podwozia jest niewiele mniejsze od stojącego człowieka europejskiego rozmiaru ;) Jak tyle tysięcy ton stali, tytanu i duraluminium wznosiło się w powietrze, do dzisiaj nie przestaje nas zadziwiać!
Większość eksponatów jest produkcji radzieckiej. Seria samolotów ze stajni MIG, które noszą oznaczenia zestrzelonych amerykańskich maszyn. Lewa strona muzeum to zwycięska potęga lotnicza wietnamskiej rewolicji. Po prawej zgromadzone są szątki imperialistycznych najeźdźców made in USA.Zwraca uwagę F-4 Phantom - zniszczony, bez dziobu z uniesionym bezwładnie ogonem. O dziwo, większe zainteresowanie zwiedzających budzą, nie samoloty pilotów bohaterów z żółtą gwiazdą na czerwonym tle, ale smutne, powyginane szczątki z białą odrapaną i wyblakłą gwiazdą. Muzeum wygląda, jakby ktoś postawił je w latach '80 i od tamtej pory nic się tam nie zmieniło ani nie działo. Pełni ono rolę jedynie propagandową, żadnej edukacji lotniczej, żadnego rozwinięcia pasji latania. Widać, że to miejsce zatrzymało się w czasie i nie żyje, nie wzbogaca swoich ekspozycji, prezentując niezmiennie tylko militarystyczną wizję lotnictwa czasu wojny z USA. Warte jest zobaczenia dla pasjonatów lotnictwa.

Naszą szczególną uwagę zwróciły proporce polskich sił zbrojnych i polskiej armi jako niosących pomoc "bratniemu narodowi". Ehh, kłuje w oczy ale takie były czasy i własnej historii się już nie wyprzemy, tym bardziej, że znaleźliśmy się w "zacnym" gronie obok Czechosłowacji, Węgier, NRD, ZSRR i wielu innych zniewolonych przez komunizm krajów.
Nasz dzień zakończył się rozpoczęciem nocnej podróży sypialnym autobusem do Hue, położonym w centralnej części Wietnamu. Przygotujcie się na mocne wrażenia!

Rada dnia:
Uważaj w jakim muzeum Cię wystawią :);)

Przykladowe ceny:
Bilet do muzeum lotnictwa 20 000 vnd + aparat 5 000 vnd
Bilet Hanoibus 3 000 vnd