środa, 3 września 2008

dzien 4. Bangkok/Hanoi

Dzien rozpoczęliśmy od tego co tygryski lubią najbardziej - od latania :) Dzisiaj woziliśmy się Airbusem 319. Tanie linie lotnicze AirAsia są dobre,
bo są dobre i tanie :) nic poza tym. Mało jest miejsca na nogi i za wszystko trzeba płacić. Całe szczęście, że toaleta pokładowa
jest za darmo :) Lot na szczęście nie trwał długo, dokładnie 2 godziny razem ze startem i lądowaniem. Sam lot był spokojny, co nie było takie oczywiste.
Pilot dzielnie kluczył między wypiętrzonymi do ponad 11 000 metrów cumulusami! Jak są cumulusy to mogą być też turbulencje, obyło się na szczęście jednak bez większych wstrzasów.

Wylądowaliśmy w Hanoi. Pas startowy wygląda jakby był zrobiony jeszcze w trakcie wojny Wietnamskiej w latach '60. Krzywy, popękany i poprzedzielany bruzdami płyt betownowych.
Bardzo zaniedbany ale lądują na nim i startują nawet duże Jumbo Jety, więc pewnie spełnia normy :)


Sam port lotniczy zaskoczył nas podobienstwem do strego Okęcia, nie nie do tego w kształcie czapki basebolowej z podwieszonymi szybowcami. Mamy na myśli
to najstarsze, prawie jak dworzec PKP w Małkinii ;) Typowy barek z boazerią w poczekalni wszędzie mundurowi Wietnamczycy, oznaczen dla podróżujących prawie nie ma, czyli poczuliśmy się jak w domu :)
U nas też nikt nie mówi po angielsku i trafić z Falenicy do Międzylesia pociągiem albo inną Arką to niezła sztuka :)

Przy wyjściu zaatakowali nas taksówkarze. Początkowo chcieliśmy pojechać autobusem, jednak informacje z poradnika Lonely Planet nie były aktualne. Na mapie, którą nabyliśmy drogą kupna (nie ma darmowych mapek jak w Bangkoku) nie było lini
7 lub 17 tak jak sugerował przewodnik. Pozostał nam bus. Niestety okazało się, że jesteśmy jedynymi klientami napalonymi na busa, więc trzeba było czekać. Początkowo miało to być 10 minut (czasu wietnamskiego 10minut=40minut :), poźniej zamieniło się
to w godzinę! Nie bardzo uśmiechało nam się dojrzewać na parkingu przed lotniskiem. Babka, która organizowała cały ten transport chyba zauważyła naszą konsternację i wezwała nam taksówkę. Uzgodniła z taksiarzem, że dowiezie nas do hotleu za 10$. Cena wydała nam się
dobra w porównaniu z 8$ za busa. Mocno się jednak zdziwiliśmy jak jeszcze dopakowali nam do taksy dwoje tubylców :) Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy w połowie drogi okazało się, że kierowca ani mapy nie umie czytać, ani w ząb nie rozumie po angielsku. Fakt, że nie wiedział dokąd
ma nas zawieźć zaostrzył smaczek naszej eskapadzie :) Po chwili zadzwoniła komórka kierowcy. Na migi wytłumaczył nam, że to do nas!!! Kto może do nas dzwonić w Wietnamie na komórkę taksówkarza? Mama??? :))) he he Okazało się, że jakiś koleś po drugiej stronie wietnamskiego gsm'u łamaną angielszczyzną
pyta nas gdzie chcemy jechać. No to co mieliśmy robić? Powiedzieliśmy, że chcemy "tu da lejk, tu hotel" :) Po przekazaniu komórki drajwerowi, pogadali coś tam po swojemu i dowiózł nas na miejsce w jednym, a w zasadzie dwa Kawałki do hotelu.
Nie martwcie się to jeszcze nie koniec. Pamiętacie, że uzgodniliśmy cenę kursu do hotelu na 10$? Taaa, Wietnamskie 10$=20$!!! Ostro zaprotestowaliśmy, ale kiepsko się kłóci z kimś kto cię nie rozumie :) Uratował nas koleś z hotelu. Powiedział kierowcy, że 10$ wystarczy i zabrał nasze bagaże do recepcji.

Pal go sześć. Hotel okazał się bardziej niż OK (klima, śniadanko, HBO), cena 20$ to cena iście burżuazyjna jak na Hanoi, bo nie jest problemem znalezienie czegoś za 10 czy 15$. Planowaliśmy zostać w Hanoi tylko 2 dni więc nie szukaliśmy innych tanszych hoteli.


Teraz czas na najlepsze. W Hanoi na ulicach jest niezły saigon - na razie nie wyobrażamy sobie co się dzieje na ulicahc w Saigonie, bo tam podobno jest jeszcze gorzej!

Tysiące skuterów, pojedyncze luksusowe samochody, ryczące autobusy. Wszyscy trąbią na wszystkich. Nie jest to jednak zwykłe trąbnięcie. Wietnamczycy zrobili z tego
sztukę torowania sobie drogi. Kto skuteczniej trąbi temu łatwiej przejechać! Dlatego niektórzy trąbią krókimi powtarzającymi się szybkimi sygnałami. Inni włączają klakson długo i przeciągle prąc przed siebie.
Mamy teorię, że Wietnamczycy nie piją alkoholu, bo na kacu tutaj ludziom wybuchają głowy, jak arbuz w mikrofalówce :)
Nikt nie hamuje na widok pieszego na przejściu. Skutery kluczą między przechodniami. Tworzy się z tego symbioza - samoregulujący się mechanizm ruchu ulicznego.
Normalne jest, że ktoś kogoś potrąci lusterkiem i nikt nie robi z tego problemu. Żeby szczęśliwie przejść przez ulicę trzeba wstrzelić się w to specyficzne tempo, nie przyspieszać, nie robić gwałtownych ruchów, nie próbować omijać jadących skuterów, po prostu konsekwntnie równym tempem przemieszczać się na drugą stronę ulicy.
Pierwszy wietnamski posiłek zachwycił nas smakiem! Zamówiliśmy marynowaną wołowinę ze świerzymi warzywami i ryżem oraz krewetki z warzywami i makaronem.
Esencja smaku! Myśleliśmy, że tajska kuchnia jest najlepsza. Wszystko wskazuje jednak na to, że wietnamska rulezzz. Tak szczerze to brakuje słów na opisanie tej kompozycji smaku i zapachu. Idealnie zrównoważona. Nie ostra, ale jednocześnie z charakterem. Nawet zwykła młoda cebulka, łagodniejsza od polskiej, smakuje bardziej wyrafinowanie. Nie można się oprzeć wrażeniu jakby potrawa sama w sobie, po połaczeniu wszystkich składników tworzyła nowy wymiar smaku, w którym niczego już nie brakuje, to po prostu niemożliwe żeby jedzenie smakowało jeszcze lepiej! Jeszcze długo po kolacji banan nam nie schodził z twarzy :)było to bardzo miłe, niezapomniane kulinarne przeżycie, miejmy nadzieję, że jeszcze wiele podobnych przed nami w tym egzotycznym, komunistycznym kraju :)
Wieczorem poszliśmy do teatru, zaaplikować sobie trochę sztuki. Widzieliśmy wietnamskie Muppety na Wodzie (czyt. Water Puppet Show). Sztuka była specyficzna w odbiorze. Ukryci za kotarą lalkarze sterowali postaciami opowiadając wietnamskie historie ludowe. Było i o smokach, łowieniu ryb, sadzeniu ryżu, jak to na wietnamskiej wsi :) tak się domyślamy, bo oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa :) Całości dopełniały tradycyjny śpiew i muzka. Sztukę polecamy osobom zainteresowanym orientalną kulturą :)
Po sztuce poszliśmy na sok z patyków :) (patrz zdjęcia). Do tej pory wyciskanie soku z trzciny cukrowej widzieliśmy to tylko na discovery travel, jej smaku mogliśmy się tylko domyślać. Na szczęście smakuje lepiej niż wygląda, jak sama nazwa wskazuje jest słodka, trochę mdła, ale po dodaniu soku z cytryny doskonale orzeźwia. Sam proces przygotowywania soku niezbyt zachęca do spożycia, ale nie ma co się zrażać. Naprawdę warto spróbować :)
Rada dnia: W żadnym "sklepie" nie znajdziesz cen. Ceny są kilkukrotnie zawyżane . Targuj się!
Przykładowe ceny:
Water Puppet Show 40 000 dongów za osobę (druga klasa,czyli dalej od sceny)
Tonic,Cola w puszce 9 000 dongów w zależności od skuteczności targowania
Kolacja w dobrej restaurancji 60-85 000/osobę



1 komentarz:

Anastácio Soberbo pisze...

Hallo, schön Blog.
Leider nicht mehr schreiben.
Eine Umarmung aus Portugal